Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od parku Feniks
aż do zatoki Dublińskiej.
Och, słodko — bo grały
bębny i flety,
gdyśmy szli — szli — szli z gwardją Mulligan!“

To kapela Mawericków grała pułkowi do marszu; żołnierze bowiem maszerowali z bagażami. Kolumna wysunęła się zwolna na równinę, a za nią wozy. Potem rozdzieliła się na lewo i na prawo, rozbiegła się jak rój mrówek, i...
— Ależ to prawdziwe czary! — zawołał Lama.
Niebawem cała równina zaroiła się od rozproszonych namiotów, które zdały się wyrastać z wozów. Jedna grupa ludzi weszła do gaiku magnolji, rozbiła w milczeniu duży namiot, dookoła którego rozstawiła jeszcze siedem czy osiem innych namiotów, wkopała w ziemię kotły do gotowania, zniosła na to miejsce pakunki, któremi zajął się natychmiast tłum służących, złożony z żołnierzy krajowców — i oto w miarę jak się przyglądali temu z ukrycia, otaczający ich gaik magnolji zamienił się niemal w zwykłe miasto.
— Chodźmy, — rzekł nagle Lama, cofając się z przerażeniem, kiedy dokoła błysnęły ogniska, a oficerowie ubrani biało, z błyszczącemi szablami, weszli do głównego namiotu.
— Ukryj się w cieniu. Nie można niczego dojrzeć po za światłami ognisk — rzekł Kim, nie mogąc oderwać oczu od chorągiewki. Nigdy jeszcze dotąd nie widział szybkości, z jaką wyćwiczony pułk rozbija cały obóz w trzydzieści minut.
— Patrz, patrz, patrz — syknął Lama. — Stamtąd oto idzie kapłan.
To Bennett, anglikański kapelan pułku, szedł utykając, odziany w czarną opończę. Ktoś z oto-