Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szcie sześćdziesięciostopowy bum grotmasztu, osadzony w widełkach i tłukący całą swą długością wszystko, co mu się nawinęło, jako że nie pozostawał w spokoju ani na chwilę.
Tom Platt, ma się rozumieć, również nie pozostawał bezczynny, ale szedł razem z nimi, wtrącając przydługie, a zgoła zbyteczne opisy żagli i olinowania na starym okręcie Ohio.
— E, nie zważaj na to, co on tam bresze; słuchaj, co ja ci pedam, kochasiu! Tomku, nasza kańciara to nie Ohio, więc niepotrzebnie chłopakowi zawracasz tem głowę! — zrzędził Dżek.
— On się zmarnuje na całe życie, rozpoczynając od takiego tarabanienia się po okręcie — tłumaczył Tom Platt. — Daj mu sposobność poznania paru zasadniczych prawideł. Żeglarstwo to sztuka prawdziwa, Harveyu... ej, pokazałbym ci wszystko jak należy, gdybym cię miał przy sobie na...
— Wiem-ci ja, jakby to było. Zamęczyłbyś go na śmierć swem gadulstwem. Cichaj, Tomku Platt! A teraz po wszystkiem, com ci ta gadał, Harve, powiedzno mi, jakbyś to ty zwijał fokżagiel? Daję ci czas do namysłu.
— Trzeba to wciągnąć do środka — odrzekł Harvey, wskazując na lej.
— Cobyś to ściągał? Północny Atlantyk?
— Nie! Ten drąg. Potem pochwycić linę, którą pan mi pokazał tam w tyle...
— Ależ tak nie można — przerwał Tom Platt.