Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Harvey zobaczył pół tuzina nożów, tkwiących w poprzecznej belce koło wrót składowni. Obejrzał je wokoło, odkładając te, które stępiały.
— Wody! — zawołał Disko Troop.
— Beczka z wodą jest na przodzie okrętu, a czerpak zaraz koło niej. Dalej, Harweyu! — rzekł Dan.
Za minutę Harvey był już zpowrotem, niosąc olbrzymi czerpak, pełen wody, która wprawdzie była przytęchła i niezbyt czysta, jednakże miała smak nektaru, a przytem rozwiązała język Diskowi i Tomaszowi Platt.
— To dorsze, — prawił Disko, — dorsze, nie żadne damarskie figi, Tomku Platt, ani też bryły srebra. Mówiłem ci to za każdym razem, gdyśmy żeglowali pospołu.
— Toż dopiero siódmy raz, jak z sobą razem żeglujemy — odparł chłodno Tom Platt. — Dobry ładunek zawdyć jest dobrym ładunkiem, a może być zły lub dobry sposób ładowania choćby nawet takiego balastu. Gdybyś tak kiedy widział czterysta ton żelaza, naładowanych na...
— Hej! — rozległ się przeraźliwy krzyk Manuela. Było to hasło podjęcia roboty. Pracowano zawzięcie, bez przerwy, dopóki nie opróżniono całej składowni. Gdy już zrzucono na dół ostatnią rybę, Disko Troop wraz z bratem zatoczył się do kajuty na rufie, Manuel i Długi Dżek podążyli na przód okrętu, a jedynie Tom Platt przeczekał sporą chwilkę, poczem zasunął po-