Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

manie... podwójnie na tem zarobisz, bo się i czegoś nauczysz i nabierzesz zdrowia. A więc: tak czy nie?
— Nie! — zawołał Harvey. — Odwieźcie mnie do Nowego Jorku, albo postaram się, żeby was...
Nie zdołał pojąć, co się z nim w tej chwili stało. Zdawał sobie sprawę jedynie z tego, że leży, jak długi, koło burty, i trzyma się za nos, z którego ciurkiem leje się krew... a Troop przygląda mu się, jakby nigdy nic, spokojnym wzrokiem.
— Danie, — rzekł stary rybak do syna, — nie ozmyśliłem się jak potrza i kiejby głupiec ostatni wziąłem się do tego chłopaka, kiej go obaczyłem pierwszy raz. Nie bier się nigdy do niczego, zanim w głowie nie masz pomyślunku, mój Danie. Teraz mi go ino żal, bo on ani chybi ma cosik głowę w nieporządku. Widać to w każdej prawie rzeczy. Dyć on nie może być odpowiedzialny ani za przezwiska, jakiemi mnie obrzucał, ani za tamto inne gadanie... ani za skakanie z parowca... bo i to pewnikiem uczynił... jestem prawie przekonany o tem. Bądź dla niego wyrozumiały i grzeczny, Danie, bo inaczej poczęstuję cię dwa razy mocniej, niż jego poczęstowałem! Krwotoki czasem przywracają człowiekowi zdrowy rozsądek. Niechno mu tam trochę tej juszki pociecze!
To rzekłszy, Troop z uroczystą powagą zszedł do kajuty, gdzie kwaterował wraz z resztą starszyzny; Dana pozostawił na pokładzie, aby miał kto pocieszać nieszczęsnego dziedzica trzydziestu miljonów.