Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kane raz poraz wpoprzek smugami bryzgającej piany; to znów ocierał się pieszczotliwie o bok jakiejś wielgaśnej góry wodnej — — rzekłbyś, że się odzywał: „Prawda, że nie chcesz zrobić mi nic złego? Jestem przecie tylko mały We’re Here.“ Potem pomykał dalej, chichocąc zcicha sam do siebie, dopóki nie zetknął się z nową przeszkodą. Nawet najgłupszy człek, przyglądając się temu wszystkiemu godzina za godziną przez dni tyle, byłby nakoniec pojął, co się tu święci. Harvey, który bynajmniej nie był głupi, zaczął rozumieć i rozradowaną duszą ogarniać oschły gwar wierzchołów fal, przewalających się z nieustającym trzaskiem, — przeloty wiatrów, hulających pośród pustoszy i zganiających purpurowo-sine cienie obłoków, — wspaniałe rozbiegi rumianego, wschodzącego słońca, — skłębianie się i przegony mgieł porannych, rozciągniętych, niby szereg ścian, wpoprzek białych pawimentów roztoczy, — szklisty połysk i poblask księżyca, — pocałunki dżdżu, sypiące się na przestrzeni wielu tysięcy martwych, równinnych mil kwadratowych, — zapadanie chłodnych zmroków ponad wszystkiem o porze wieczornej, i miljony zmarszczek na wodzie, oblanej księżycową poświatą, gdy bukszpir, niby ożóg w zarzewiu, grzebał poważnie w pyle nisko świecących gwiazd, a Harvey udawał się do kucharza, by wyłudzić od niego kawał orzechowego placka.
Największa jednak uciecha bywała wtedy, gdy chłopców obu razem usadowiono za sterem, nieopodal