Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Miło mi to usłyszeć — odrzekł Dan, śmiejąc się z zadowoleniem, a zaraz potem, chcąc zejść na inny temat, dodał: — Tak mi się zdaje, że twoja lina o coś zaczepiła.
— Zdaje mi się, że uszkodzona — rzekł Harvey, biorąc się do wyciągania. Zanim podniósł ją w górę, obcisnął na sobie rzemień i z głęboką radością posłyszał uderzenie końca pochwy o ławę.
— Ale też mam z tą liną utrapienie! — zawołał — Zupełnie, jakby się znalazła na „polu poziomkowem“! Tu chyba jest tylko sam piasek, co?
Dan przechylił się i z miną znawcy pociągnął za linę.
— Tak-by się sprawowała płastuga, gdyby na nią przyszły jakieś fochy. Ej, to nie pole poziomkowe! A rozchybotaj ją ze dwa razy. Juści, już folguje. Wybolujmy ją lepiej w górę, a będziewa wiedzieć napewno.
Jęli ciągnąć razem linę, za każdym obrotem przywiązując ją do kołków. Niewidoczny ciężar wzrastał, czyniąc ruchy coraz ociężalszemi.
— Oho! zdobycz! ciąg! — wołał Dan.
Ale to wołanie nagle ucięło się przeraźliwym, zdwojonym okrzykiem zgrozy, gdyż z głębiny wód wynurzyły się — zwłoki Francuza, pochowanego przed dwoma dniami! Hak uczepił mu się pod prawą pachą i oto umrzyk, sztywny i przerażający, kołysał się na wodzie, wystając ponad nią ramionami i głową. Ręce miał przywiązane do boków — i nie miał twarzy... Chłopcy