Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znajdowała się w niebezpieczeństwie, rybacy nie omieszkaliby pośpieszyć jej z przestrogą; jednakowoż widząc, że od „Dziewicy“ dzieli ją spora odległość, bawili się w najlepsze. Zabawa została przerwaną, gdy skała znów zaczęła „gadać“ o jakie pół mili w stronę wiatru — wówczas nieszczęsna barka zebrawszy wszystkie siły, ruszyła w swoją drogę; jednakże na czółnach uważano, że to oni wyszli honorowo z tej sprawy.

Przez całą noc „Dziewica“ huczała głosem ochrypłym. Nazajutrz Harvey obaczył na rozdąsanem, biało-czubiastem morzu całą flotylę, wyczekującą z chybocącemi na masztach żaglami, na hasło do wyjazdu. Nie spuszczono na wodę ani jednego czółna aż do godziny dziesiątej, gdy dwaj Jerauld’owie z Eay’s Vye[1], wyobraziwszy sobie, niewiedzieć czemu, że już nastała cisza, dali innym przykład. W jednej minucie połowa batów poszła na wodę i zaczęła się kołysać na buńczucznych toczenicach. Troop zatrzymał swą załogę na pokładzie, zatrudniwszy ją oprawianiem ryb, bo, jak mówił, nie było potrzeby „rezykować“. Gdy pod wieczór rozsrożyła się nawałnica, załoga We’re Here rada była wyławianiu przemokłych przybyszów, cieszących się nawet z tego, że znaleźli jakie takie schronienie przed burzą. Chłopcy z latarniami w ręku stali koło lin spustowych, a mężczyźni czuwali w pogotowiu ratunkowem, rzucając okiem na przewalającą się falę, która raz wraz zmuszała ich do przerywania wszelkich

  1. „Oko dnia“.