Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

(och, ależ był złośnik z tego Dana!) kłopoty Penna z kotwicami, poglądy Saltersa o nawożeniu ziemi, niezbyt cnotliwe sprawki Manuela na lądzie oraz babską sprawność Harveya w robieniu wiosłem — wszystko to wywlekano na forum publiczne; ponieważ, zaś wokoło nich obsiadła mgła, ścieląca się srebrzystemi płaty u stóp słońca, przeto głosy te brzmiały niby kapturowe wyroki, wygłaszane przez trybunał niewidzialnych sędziów.
Czółna włóczyły się z miejsca na miejsce, poławiając ryby i wdając się w spory, póki na morzu nie wszczęła się ruchawa. Wtedy usunięto się nieco w bok, w obawie o całość czółen, a ktoś zawołał, że jeżeli ruchawa nie ustanie, to „Dziewica“ zacznie „pryszczeć“. Zaprzeczył temu jakiś buńczuczny Galway’czyk wraz ze swym siostrzeńcem — i podniósłszy kotwicę, jął rumać wprost na skałę. Wiele głosów nawoływało ich do powrotu, jednakże byli i tacy, którzy ich zachęcali do tego zuchwalstwa. Giętkie, rozchwiejne rolingi, mknąc ku południowi, poniosły łódź hen w mgławe obłęki i osadziły ją na złowrogiej, odmętnej i chłonnej topieli, gdzie jęła krążyć wokoło kotwicy, zapuszczonej nieledwie stóp parę od przyczajonej rafy. Było to igranie ze śmiercią, ot, dla samej tylko brawury; z batów rybackich przez czas jakiś spoglądano na to w kłopotliwem milczeniu — aż nakoniec Długi Dżek, nie mogąc dłużej tego znosić, podjechał ku swym ziomkom i z całym spokojem przeciął im linę kotwiczną.