Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wielkie oko — coś jakby oko słonia, widzianego w cyrku. Było to oko wieloryba, który płynął nieopodal prawie narówni z wodą i — jak to chłopiec określił — mrugał na niego. Stwierdzono, iż trzy baty uwikłały się linami w cielska takich nieoględnych myśliwców podwodnych i odpłynęły na dobre pół mili, zanim udało się tym niezwykłym szkapom holowniczym zerwać z uprzęży.
Niebawem stynki odpłynęły hen wdal — a w pięć minut potem nie było słychać innych głosów, prócz pluskotu lin rybackich rzucanych w wodę, prócz trzepotania się dorszy oraz łomotania tłuczków, któremi rybacy ogłuszali zdobycz. Połów był przedziwny. Harvey wyraźnie dostrzegał dorsze, migocące w głębi, podpływające zwolna gromadkami i wciąż, w miarę nadpływania, biorące się na przynętę. Prawa Wielkich Ławic nie pozwalają przyczepiać więcej niż jeden hak na jedną linę, gdy czółna znajdują się koło „Dziewicy“ lub na Wschodnich Snadziznach; jednakowoż tym razem ciżba łodzi była tak gęsta, że nawet pojedyncze haki wadziły sobie wzajemnie, a Harvey naraził się na żywą sprzeczkę z jakimś potulnym, kudłatym Nowofundlandczykiem z jednej strony, z drugiej zaś z jakimś wrzaskliwym i wiecznie labiedzącym Portugalcem.
Gorsze od plątaniny lin rybackich było pomieszanie lin kotwicznych pod wodą. Każdy z rybaków zarzucił był kotwicę, w miejscu, które mu w danej chwili dogadzało, a potem dryfował i wiosłował dokoła owego punktu utwierdzenia łodzi. Gdy napływ ryb stał się