Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łogą We’re Here) czuł się onieśmielony wśród dziesiątków dzikich twarzy, które ukazywały się lub znikały wraz z harcującym statkiem. Łagodna, szemrząca gładź spokojnie ponosiła rząd różnobarwnych łódek rybackich. Naraz stanęły w miejscu, niby jakieś przedziwne obrzeże widnokręgu, a siedzący w nich ludzie jęli wskazywać coś i nawoływać się nawzajem. W chwilę później kędyś znikli — i nie było widać ani ich gęb rozdziawionych, ani rąk wymachujących w powietrzu, ani obnażonych piersi... natomiast z drugą przelewą ukazał się rząd zgoła odmiennych paszczęk — niby papierowe kukły w teatrze marjonetek. Harvey wytrzeszczył oczy z podziwu.
— Ocknij-że się! — huknął Dan, wymachując niewodem. — Gdy ci rzeknę, że masz go zatopić, zatapiaj go natychmiast. Lada chwila mogą zaroić się stynki.[1] Gdzie zatrzymamy się, Tomku Platt?

Przepychając się i przebijając, lub też ciągnąc się zwolna, to pozdrawiając starych przyjaciół, to znów odgrażając się dawnym nieprzyjaciołom, komandor Tom Platt odprowadził swą maluchną flotylę pod wiatr na znaczną odległość od ogólnej gromady; niebawem trzej czy czterej maszopi zaczęli windować kotwice, z wyraźnym zamiarem zmylenia szyków załodze We’re Here. Ale wraz wybuchnął zgiełk głośnych śmiechów, skoro jedna z łodzi z niezwykłą szybkością

  1. Właściwie mowa tu o odmianie tej ryby, zwanej caplin, a przebywającej głównie koło wybrzeża Nowej Funlandji (Przyp. tłum.)