Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszyscy tu zdawali się wiedzieć o wyratowaniu Harveya i pytali go, czy nie okazał się darmozjadem. Młokosy przekomarzali się z Danem, który, jako że był też cięty w języku, zapytywał o zdrowie, darząc ich przezwiskami brukowemi, które im mało przypadały do smaku. Manuel znalazł jakiegoś rodaka, który jął z nim gwarzyć w ojczystym języku. Ba, widziano, iż nawet niezbyt rozmowny kucharz wgramolił się na bukszpir i krzyczał coś po gallicku do jakiegoś przyjaciela, czarnego jak on sam. Gdy przytroczono cumę (wszędy dokoła Wirginji jest dno skaliste, a nieostrożność narazić może na przetarcie się liny kotwicznej i na niebezpieczeństwo dryfu), łodzie wyruszyły w stronę rzeszy statków, stojących na kotwicy o milę opodal. Szonery kołysały się i bobrowały w bezpiecznej odległości, jak stare kaczki strzegące swego potomstwa, natomiast odzie zachowywały się niesfornie, jak małe kaczęta.
Gdy wjechali w ów zamęt, gdzie łódka z hałasem trącała o łódkę, Harveyowi aż uszy więdły pod wrażeniem różnych uwag, dotyczących jego wiosłowania. Dokoła niego rozbrzmiewały wszelkie narzecza amerykańskie — począwszy od Labradoru, a kończąc na Long Island — wraz z portugalszczyzną, gwarą neapolitańską, francuzczyzną, lingua franca i językiem celtyckim — wraz ze śpiewem, wrzaskiem i coraz to innemi przekleństwami — a jemu się zdawało, że to w niego godzi ten zgiełk cały. Po raz pierwszy w życiu (może poszło to z wyłącznego, przez czas tak długi, obcowania z za-