Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mały człowieczek — zawstydzony i potulny — poszedł za Saltersem na przód okrętu.
— Podnosić kotwicę! Co żywo! Porzućmy te okropne Wody — wrzasnął Disko.
Nigdy nie usłuchano go skwapliwiej.
— No, i cóż wy se o tem wszystkiem myślicie? — zagadnął Długi Dżek, gdy przemoknięci, ociekający Wodą i oszołomieni przebijali się znów przez dokę.
— Ja sobie tak myślę, — ozwał się Disko, stojący przy sterze, — że przez tę przygodę Jennie Cushman jeszcześmy dzisia nic nie jedli...
— On... myśmy widzieli jednego z nich, jak przepływał koło nas, — zaszlochał Harvey.
— I to właśnie go poniosło i wyrzuciło z wody, jak łódkę, gdy uderzy o brzeg; poniosło go, aż sobie przypomniał Johnstown... i osobę Jakóba Bollera... i inne, tem podobne, rzeczy. Pocieszanie Jazona trochę go skrzepiło, jak wyciągnięcie łodzi na brzeg. Potem podpórki, jako że były słabe, obsuwały się i obsuwały, a on wciąż zsuwał się wdół, aż teraz znów znalazł się na wodzie. Takie jest moje zdanie o tem.
Uznano, że Disko miał najzupełniejszą rację.
— A gdyby tak Penn uparł się pozostać Jakóbem Bollerem, — przemówił Długi Dżek, — byłoby to dla Saltersa śmiertelne strapienie! Czyście się przypatrzyli jego twarzy, gdy Penn go zapytał, komu to on, Penn, był ciężarem przez tyle lat? No, i jakże tam, Saltersie?