Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy nie przysłalibyście nam tego starucha? Wybieramy się na zdobycie większego zapasu przynęty... no i wędy trzebaby zapuścić. Zdaje się, że wam go nie potrzeba... a nam tu brak rąk do roboty przez to ciągłe pilnowanie wijadła. My się już tu nim zaopiekujemy. On jest żonaty z ciotką mej żony.
— Mogę wam coś jeszcze podarować, coby się wam przydało na statku — rzekł Troop.
— Nie potrza nam niczego... chyba tylko kotwicy, któraby wytrzymała. A wiecie, co? Młody Olley zaczyna się trochę niepokoić i gorączkować. Przyślijcie nam tu starucha!
Penn obudził Jazona, odrętwiałego z rozpaczy. Tom Platt zaś przewiózł tegoż ku drugiemu okrętowi. Odszedł bez słowa podzięki, nie wiedząc, co go czeka. Mgła osłoniła wszystko.
— A teraz... — ozwał się Penn, czyniąc głęboki wdech, jak gdyby miał wygłosić kazanie. — A teraz...
Wyprężony dotychczas jego korpus znów przypadł w dół, jak szabla wciśnięta w pochwę; oczy, rozjaśnione przed chwilą, przygasły; głos przeszedł w dawne, ciche i żałosne, szeptanie...
— A teraz — mówił Pennsylvania Pratt — czy myślisz, panie Salters, że jeszcze zawcześnie na partyjkę szachów?
— To samo... to samo chciałem i ja powiedzieć — zawołał Salters z ochotą. — Dalibóg, to uderzające, Penn, jak ty łatwo odgadujesz, co człek ma na myśli.