Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Wystąpił problem z korektą tej strony.

kowo-zielonemi pstrzył wodę. Wtem ponad fale wychynął krótki, krępy fokmaszt, dał znów nurka i zniknął — za chwilę, z następną falą, ukazała się poza nim wysoka rufa z drewnianemi, ślimakowato wygiętemi, starego typu krzywikami. Żagle hyły wyrudziałe od słońca.
— Francuz! — wrzasnął Dan. — Nie, chyba nie! Ta — a — to!
— To nie Francuz — rzekł Disko. — Saltersie, twoje kiepskie szczęście silniej się trzyma, niż czop w beczce!
— Mam przecie oczy gdzie potrza. To stryj Abizaj.
— Chyba nie możesz jeszcze powiedzieć napewno!
— To herszt i ojciec wszystkich Jonaszów — labiedził Tom Platt. — Oj, Saltersie, Saltersie, czemużeś nie spał dzisia snem twardym!
— I jakoż miałem powiedzieć? — rzekł nieszczęsny Salters, gdy szoner wynurzył się już całkowicie.

Okręt który, się ukazał, możnaby poczytać za własność samego Holendra-tułacza. Liny miał nadbutwiałe, zszargane i byle jak powiązane. Nielepiej przedstawiały się jego belki, reje i maszty. Kwatera o mocno staroświeckim wyglądzie wysoka była na jakie cztery do pięciu stóp, a olinowanie powiewało luźno w powietrzu — powikłane i poplątane w węzły, jak morskie webła[1] u paliszcza przystani. Biegł z wiatrem — dryfując okrutnie; sztakżagiel opuszczono wdół, by stanowił coś

  1. Webło czyli morszczyna — trawa morska (Żeromski, Międzymorze).