Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Statek ten rozcharatał sobie bok koło blizy na Cape Cod i poczęła się do niego wlewać woda. Właśnie nadciągała okruteczna nawałnica, więc biedni ludziska sił ostatnich dobywali, żeby dowlec Betty do dom... gnali jak opętani. No... i wtedy to Ireson peda, że nie miałoby wielgiego rozumienia rezykować okręt na tak wzburzonem morzu... ludziska nie usłuchaliby go... więc zaczął ich namawiać, żeby pozostali w bliskości koło Active, póki morze zdziebko się nie uciszy. Ale oni i na to przystać nie chcieli i na to, by przebywać w taką pogodę koło przylądka... co tam ich obchodzi lek w czyimś tam okręcie! Rozpięli sztakżagiel i popłynęli; oczywista, wzięli z sobą Iresona. Mieszkańcy Marblehead byli na niego źli, że nie rezykowal... bo na drugutki dzień, gdy morze już się uciszyło (o tem to nigdy nie przestali myśleć) kilku z załogi Active zostało wyciągniętych na ląd przez jakiegoś człeka z Truro. Ci przyszli do Marblehead, bając, co im ślina na język przyniosła... jako to niby Ireson przyniósł hańbę swemu miastu... i tak dalej i dalej... Ludzie Iresona mieli pietra, widząc, jako wszyscy są przeciwko nim, więc zaklinali się, że to on winien wszystkiemu. Kobiety go ta wprawdzie nie smarowały mazią i nie oblepiały pierzem (kobiety marbleheadzkie nie mają tego w zwyczaju), ale wyręczyli je w tem chłopcy i mężczyźni; obwozili go dokoła miasta w starem czółnie, póki dno nie odpadło... Ireson zapowiedział im, że kiedyś tego pożałują. Otóż później cała sprawa wyszła