Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czyła się wiekuista wojna, odkąd Dan odkrył, że samo gwizdanie tej melodji podczas zarzucania sondy pobudzało starego marynarza do wściekłego gniewu.
— Doprawdy, jest o co się dąsać! — rzekł Dan, oddając mu pięknem za nadobne. — Jeżeli ci się nie podoba moja muzyka, to wyjmij swoje skrzypce. Nie mam ochoty wylegiwać się bezczynnie przez cały dzień i słuchać, jak wy obaj z Długim Dżekiem swarzycie się o świece czy o naftę. Zagraj nam co, Tomku Platt, albo naucz Harveya jakiej melodji.
Tom Platt pochylił się nad jedną ze skrzyń i wydobył stamtąd stare białe skrzypce. Manuelowi zabłysły oczy — i za chwilę gdzieś z poza słupca schodowego wyciągnął mały instrument o metalowych strunach, podobny do gitary, a nazwany przezeń machette.
— To-ci koncert! — ozwał się Długi Dżek, promieniejąc skroś kłębów dymu. — Zupełnie jak w Bostonie!
Przez uchyloną zapadnię chlusnęła kaskada rozbryzgów. Po schodach zszedł Disko, ubrany w żółte buksy.
— W samą porę przychodzisz, Disko. Jak tam na dworze?
— A tak sobie! Nienajlepiej!
I nie mogąc utrzymać się na nogach, przy pierwszym wstrząsie okrętu osunął się na skrzynie z zapasami.
— My tu sobie śpiewamy, ażeby jakoś wytrząść ze siebie śniadanie. Juści, ty śpiew poprowadzisz, Disko — rzekł Długi Dżek.