Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się znów na pryczę, poczytując ją za najbezpieczniejszy i najwygodniejszy dla siebie przytułek; tymczasem Dan w miarę, jak mu na to pozwalały dzikie podrygi okrętu, wygrywał skocznie:

„Nie chcę się bawić na twem podwórku“.

— Jak długo to jeszcze potrwa? — zapytał Harvey Manuela.
— Aż się krzynę uspokoi i będzie już można podpłynąć łódką ku troli. Może jeszcze dziś w nocy... może za dwa dni się to skończy. Tobie się to nie podoba? Co — o?
— Tydzień temu byłbym się wściekle rozchorował, ale teraz niebardzo to mnie przeraża.
— A to dlatego, że teraz już jesteś rybakiem. Na twojem miejscu, gdybym powrócił do Gloucester, dałbym na ołtarz ze dwie lub trzy grube świece za to, że mi się tak powiodło.
— Komużbym miał je dać?
— A pewnie... że Świętej Panience z naszego kościoła na Górce. Ona zawdy jest łaskawa dla rybaków. Dlatego to tak mało nas, Portugalczyków, topi się morzu. Co — o?
— Więc jesteś obrządku rzymsko-katolickiego?
— Jestem rodem z Madeiry... nie z Porto Pico. Mam-że więc być baptystą? Co — o? Ile razy przyjadę do Gloucester, zawsze daję dwie lub trzy świece. Łaskawa Panienka nigdy nie zapomina o mnie, Manuelu.