Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Na lądzie — posłyszał Harvey głos Długiego Dżeka — jak człek ma jaką robotę, to ją musi wykonać w kużdą pogodę. Tutaj pozbyliśmy się gromady rybackiej i nie mamy nic do roboty... całe szczęście! Dobranoc wam wszystkim!
Przeczołgał się niby wielki wąż, od stołu na pryczę i począł ćmić fajkę. Tom Platt poszedł za jego przykładem; stryj Salters wraz z Pennem jął gramolić się po drabinie, żeby odbyć swoją warugę, a kucharz zastawiał jadło dla „drugiej połowy.“
„Druga połowa“ wypełzła z prycz, otrząsając się i poziewując, skoro tylko starsi ułożyli się na swe legowiska. Gdy już pożywiono się do syta, Manuel nabił fajkę jakimś ohydnym bakunem, rozparł się między słupem schodowym a jedną z prycz, zadarł nogi na stół i jął uśmiechać się tkliwie, głupawo do puszczanych kółek dymu, Dan ułożył się, jak długi, na swej pryczy i jął borykać się z pstrokatą harmonją o wyzłacanych klawiszach, której tony biegły to w górę to wdół, zlewając się w jedną całość z przeróżnemi dźwiękami napełniającemi okręt. Kucharz, oparłszy się plecyma o kredens, gdzie przechowywał pierożki (Dan był ich szczególnym amatorem), obierał ziemniaki, zerkając w stronę pieca i bacząc, by przypadkiem nazbyt wiele wody nie wdarło się do komina. Zapach i zaduch, panujące w całem pomieszczeniu, były wprost nieopisane.
Harvey rozpatrzył się w położeniu, zdziwił się, że się dotąd śmiertelnie nie rozchorował, wkońcu wgramolił