Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powiedz tatkowi, że, o ile nie ma nic przeciwko temu, będę odbywał warugę za Harveya... on się zmachał okrutnie!
— Bardzo dobry chłopak — rzekł Manuel, zzuwając buty i znikając w czarnych mrokach dolnej pryczy. — Czekaj-no, będzie z niego tęgi człowiek, Danny. Wcale mi się nie widzi, żeby on miał być takim waryjatem, za jakiego nam go podał twój tato... A co — o — o? Hę?
Dan zaczął się śmiać, ale ten śmiech przeszedł zwolna w chrapanie.
Na dworze pogoda zapowiadała się nieszczególnie. Wzmagał się wiatr. Starszyzna rozciągnęła warugi. W kajucie zegar wybijał wyraźnie godziny; zadarta sztaba okrętu z pluskiem rozbijała toń morską; blaszany komin na galardzie syczał i pryskał, obryzgiwany pianą. — — Chłopcy wciąż spali, jak zabici, natomiast Disko, Długi Dżek, Tom Platt i stryj Salters jeden po drugim wstępowali z tupotem to na rufę, by dopilnować steru, to znów na przód okrętu, by sprawdzić, czy kotwica mocno się trzyma, lub nieco naprężyć kabel, a przed każdym rontem rzucali okiem na przyćmiony blask świetlnej wytyczni.