Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pobrzęk silniejszym werblem. W pobliżu rozległ się głuchy stuk. Manuel i Dan pobiegli cwałem ku hakom, utrzymującym takiel łodzi. Długi Dżek i Tom Platt pojawili się jednocześnie na okręcie, dźwigając na plecach — tak się zdawało — bodaj że pół Atlantyku, a łódź podążyła za nimi w powietrzu, lądując z głośnym szczękiem.
— Danny — rzekł Tom Platt ociekający wodą, — jeszcze z ciebie będą ludzie!
— Miło nam będzie w waszem towarzystwie suto powieczerzać — mówił Długi Dżek, wypryskując wodę z butów, przyczem podskakiwał jak słoń i naoliwionym rękawem zawadzał o twarz Harveya. — Raczymy dziś zaszczycić „drugą połowę“ naszą obecnością.
I we czwórkę potoczyli się na wieczerzę; Harvey opchał się rybą faszerowaną i pierożkami, poczem zasnął corychlej, właśnie w chwili gdy Manuel wyciągnął ze skrzyni piękny, na dwie stopy długi, model pierwszego swego batu, zwanego Lucy Holmes, i zamierzał metodą poglądową zaznajomić go z nazwami lin. Chłopak nawet palcem nie kiwnął, gdy Penn wepchnął go na pryczę.
— Musi to być przykro... bardzo przykro — ozwał się Penn, przyglądając się twarzy chłopaka — przykro musi być matce i ojcu, którzy myślą, że on nie żyje... Stracić dziecko... stracić chłopaka!...
— Dałbyś spokój Penn, — rzekł Dan. — Idź na tył okrętu i skończ partję szachów ze stryjem Saltersem.