Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie rozumiem... a zresztą nie obchodzi mnie to wcale — rzekł sennym głosem. — Prześpijmy się, Bagheero. Coś mi tak cięży w żołądku... Przygotuj mi oparcie pod głowę!
Pantera legła potulnie na ziemi — ale westchnęła głęboko, bo z głębi kniei raz po raz dolatywał ją głos dzięcioła Ferao, ćwiczącego się w piosnce na powitanie wiosny, czyli tak zwanej doby Nowej Gwary.
Pory roku w dżungli tak spływają się z sobą, że trudno dostrzec pomiędzy nimi jakieś granice. Na pozór istnieją tylko dwie — mokra i sucha, ale kto umie przeniknąć wzrokiem tumany kurzu, kłęby dymu i strugi ulewy, przekona się, że wszystkie cztery pory roku płyną najzupełniej normalnym trybem. Najdziwniejsza jest wiosna; gdyż zamiast okrywać nagie pola nowymi kwiatami i liśćmi, usuwa i uprząta obwisłe — ledwo ocalałe przy życiu — szczątki zieleni, oszczędzone przez łagodną zimę, odmładzając i odświeżając zaschłą, skąpo odzianą ziemię. Pod tym względem żadna wiosna w świecie nie może się równać z wiosną w dżungli.
Jest taki dzień jeden, w którym wszystko jest ogarnięte znużeniem — gdy nawet wonie płynące w ciężkim powietrzu są jakby stęchłe i zwietrzałe. Każdy to czuje, ale wytłumaczyć nikt nie potrafi. A potem nadchodzi drugi dzień — na pozór nie różniący się od poprzedniego — gdy wszystkie wonie tchną świeżością i rozkoszą — gdy wąsy zwierząt puszczańskich drgają aż po same korzonki — a zimowe uwłosienie osypuje się długimi kłakami z kosmatych grzbietów. Potem zazwyczaj mży drobny deszczyk, a wszystkie drzewa, krzewy, bambusowe oczerety, szare mchy i soczyste zioła budzą się do nowego, szumnego życia — niemal słychać jak żyją i rosną. Poszumowi temu