Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się liche szczeniątko kusić o to, by iść o lepsze z rozwścieczonym wężem Kaa.
Przez cały ten czas Mowgli mocno obejmował stopami gałąź, i gotów każdej chwili do czynu, przyciskał do boku pięść ręki prawej. Wielki kasztanowaty przodownik dał kilkakrotnie susa w górę, mimo to Mowgli hamował się jeszcze w swym zamiarze — nie chciał bowiem chybić ciosu. Gdy jednak w końcu napastnik, pobudzony do niepomiernej wściekłości, zdwoił wysiłki i skoczył na siedem albo i osiem stóp ponad ziemię, wówczas dłoń chłopca wysunęła się nagle w dół, niby łeb drzewnego węża, i pochwyciła go — jak małego psiaka — za kudłate karczysko. Zatrzęsła się gałąź i zatrzeszczała, przygięta ciężarem, a Mowgli omal nie zsunął się na ziemię. Nie wypuścił jednak zdobyczy, ale windował zwolna na gałąź rudą bestię — oklapniętą teraz i niemrawą, niczym zdechły szakal. Lewą ręką domacał się noża i jednym ciachnięciem odciął zwierzowi rudy puszysty ogon, po czym zrzucił dhola na dół z powrotem. Zamiar był w zupełności osiągnięty. Odtąd już rude psy porzuciły ślad Won-tolli: postanowiły wpierw stoczyć z Mowglim bój na śmierć i życie. Widział, jak przysiadały po kilka wraz na ziemi, trzęsąc groźnie pośladkami, co u nich było zapowiedzią krwawego odwetu. Wspiął się przeto na jeden z wyższych konarów, oparł się wygodnie plecami o pień — i zasnął najspokojniej w świecie.
Po upływie trzech czy czterech godzin zbudził się, spojrzał w dół i przeliczył oczyma zgraję napastników. Byli wszyscy, co do jednego — cała czereda milczących, posępnych, najeżonych drapieżców, wpatrujących się weń ostrymi i lśniącymi niby stal ślepiami. Słońce chyliło się ku zachodowi. Za pół godziny Małe Plemię Skalne miało