Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przeciwnie! Robię ci z nich prezent!
Zraniła go ta niesprawiedliwość, ale nie rzekł słowa. Pocóż? Wszakże powiedziała to tylko, co on przed sześciu miesiącami zaledwo gotów był pomyśleć. Skądże mogła wiedzieć, jak bardzo zmienił się od tej pory.
Przypomniała sobie potem, poważny wyraz jego twarzy, gdy stał u drzwi wagonu. Była też na dworcu Sylwja. Gadała bez upamiętania. Odpowiadając siostrze, patrzyła Anetka na syna nieruchomego i milczącego. Zabrała z sobą to spojrzenie Marka, gdy pociąg ruszył w ciemni nocy, a dwie, coraz to mglistsze sylwetki uciekały wstecz. Jedna tylko dawała ręką znaki pożegnania.
Marek wrócił z ciotką. Mówiła głośno, nie licząc się wobec niego ze słowami. Nawykła (zanadto nawet) traktować go jako dorosłego mężczyznę.
— Nic sobie już z nas nie robi, mój chłopcze. Ma kogoś innego w głowie. To serce szalone.
Marka zabolały te słowa Sylwji, to też przerwał ostrym tonem:
— To jej prawo! Znał już od Sylwji całą historje z młodym więźniem i wiedział, że podobnie jak inni łączy z tem intryżkę miłosną. Sam atoli nie wierzył, by tak być miało, pewny, że motywy matki są wyższego typu. Ironja Sylwji gniewała go tak, jakby podejrzewano przy nim żonę Cezara. Bez względu zresztą na wszystko, gotów był uznać racje matki...
— To jej prawo!... — Nic sobie z nas nie robi! — To moja wina. Utraciłem ją. Mea culpa...
Kto się wyspowiada, ten podnosi głowę potem i mówi:
— Prędzej, czy później, tak, czy owak, odzyskam to, com utracił.

∗             ∗

254