Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Czatownia, do której się udałem i gdzie odtąd miałem sypiać i usługiwać, wznosiła się na jakie sześć stóp nad pokładami, a była dość obszerna, zważywszy wielkość brygu. Wewnątrz był nieruchomy stół i ława oraz dwa tapczany, jeden dla kapitana, a drugi na zmianę dla obu sztormanów. Cała izba była od podłogi po samą powałę zastawiona skrzyniami, mieszczącemi w sobie graty oficerskie oraz część zapasów okrętowych; pod spodem była druga składownia, do której wchodziło się przez otwór w środku pokładu; w tem miejscu były nagromadzone doprawdy conajlepsze frykasy i napoje oraz wszystek proch strzelniczy, zaś cała broń palna, z wyjątkiem dwóch dział spiżowych, była ustawiona w kobylicach wzdłuż tylnej ściany czatowni. Większość kordelasów znajdowała się w innem miejscu.
Małe okienka, opatrzone okiennicą, po obu stronach, oraz okienko w suficie, wpuszczały tu światło podczas dnia, a z nastaniem ciemności stale paliła się lampa. Paliła się właśnie, gdym wszedł, niezbyt jasno, ale w sam raz na tyle, bym mógł dojrzeć pana Shuana, siedzącego za stołem; stała przed nim butelka gorzałki i cynowa czarka. Był on wysoki, silnie zbudowany i bardzo czarny na gębie, a wlepiał oczy w stół przed sobą jak człek bezmyślny.
Nie zauważył mojego wnijścia, ani też nie drgnął, gdy w ślad za mną nadszedł kapitan i wparłszy się na tapczanie, spoglądał ponuro na sztormana. Osoba Hoseasona przejmowała mnie zawżdy wielką trwogą, boć miałem po temu powody, ale jakiś głos mi mówiłże w tej chwili nie mam się czego obawiać, to też szepnąłem mu w ucho:
— Jak on się miewa?

70