Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jej światłość padła chłopcu wprost w oblicze. Było ono żółte, jak wosk, a miało wyraz podobny do okropnego uśmiechu. Krew mi się ścięła w żyłach i dech w sobie powstrzymałem, jak gdybym był ugodzon.
— Zabieraj się na rufę! dalej na rufę! — krzyczał Hoseason.
Wówczas, otarłszy się o żeglarzy i o chłopaka, (który ani się nie odezwał, ani nie poruszył) — wybiegłem po drabinie na pokład.
Bryg przebijał się szybko i zawrotnie poprzez długą, zjeżoną kołbań[1]. Kierował się żaglami na sztymbort[2], a po lewej ręce, pod łukowatym obrąbkiem foku[3], dostrzegałem zachodzące słońce, jeszcze wcale jasne. To zjawisko, w taką nocną godzinę, wielce mnie zdumiało, ale byłem za głupi, bym mógł stąd wysnuć prawdziwy wniosek: iż okrążaliśmy od północy Szkocję i znajdowaliśmy się obecnie między wyspami Orkadzkiemi i Szetlandzkiemi, ominąwszy niebezpieczne prądy na pentlandzkiej odnodze. Ja ze swej strony, iżem był tak długo zamknięty w ciemności i nie wiedziałem nic o wiatrach przeciwnych, mniemałem, żeśmy już przebyli z połowę Atlantyku, albo i więcej. Zresztą (pozatem, że zdziwił mnie nieco tak późny zachód słońca), nie zaprzątałem sobie tem nazbyt głowy i sunąłem przez wszystkie pokłady, wpadając pomiędzy bałwany, chwytając się lin... Od wpadnięcia w morze ocalił mnie tylko jeden z okrętników, znajdujący się na pokładzie, a zawsze mi życzliwy.

  1. Spiętrzone, nawalne bałwany.
  2. Prawa strona okrętu.
  3. Fok — żagiel przedni, zwany też gaflą lub skrzydlakiem.
69