Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mem, jak gdyby zgoła niezamieszkały — jedynie w jednem z okien poddasza było widać czubek szlafmycy, wychylający się to na dół, to do góry, to wtył, to naprzód, jak głowa królika z nory. Niebardzo mnie tu witano, gdym przybył, i niezbyt grzecznie mnie podejmowano, gdym tu gościł, ale przynajmniej przyglądano mi się, gdym odchodził.
Zarówno Alan jak i ja odbywaliśmy drogę nader powoli, nie mając ochoty, ani iść, ani rozmawiać. Obu nas nurtowała ta sama myśl — że już niezadługo rozstaniemy się z sobą, a wspomnienie wszystkich dni ubiegłych boleśnie ciężyło nam na duszy. Oczywiście rozmawialiśmy o tem, co czynić nam teraz wypada i ostatecznie stanęło na tem, że Alan powinien pozostać w tej okolicy, kryjąc się raz tu, raz tam, ale raz na dzień miał przychodzić na pewne oznaczone miejsce, gdzie mógłbym porozumiewać się z nim bądź osobiście, bądź przez posłańca. Przez ten czas miałem odszukać pewnego prawnika, który należał też do rodu Stuartów z Appinu i był człowiekiem w zupełności godnym zaufania — tegoż zadaniem miało być wynalezienie okrętu i przygotowanie go celem bezpiecznego zabrania Alana na swój pokład. Skorośmy już omówili tę sprawę, rzekłbyś, że nie stało nam słów w gębie, a chociaż próbowałem żartować z Alana i narzuconego mu nazwiska, on zaś starał się bawić kosztem mych nowych szat i mego dziedzictwa, to jednak łatwo pojąć, iż zbierało się nam bardziej na łzy, niż na śmiechy.
Szliśmy na przełaj przez wzgórze Corstorphine, a gdyśmy się przybliżyli do miejsca, przezwanego „Spocznij i Podziękuj,“ skąd wzrok nasz mógł objąć błota Corstorphińskie oraz miasto i zamek na wzgórzu, obaj zatrzymaliśmy się, bo choć nie zamieniliśmy

316