Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mój drogi, mój drogi! — rzecze Ebenezer. — Toś nie słyszał może i o Shaws?
— Nawet i miana tego nie słyszałem, mościpanie, — odrzekłem.
— Pomyślcie sobie! — powie on na to. — Jakiż to człek dziwny!
Mimo wszystko, zdawał się być niezwykle zadowolony, atoli czy z siebie samego czy z tego postępowania mego ojca, tego nie zdołałem z twarzy mu wyczytać. W każdym razie to pewna, że widocznie pozbył się tego obrzydzenia czy niechęci, jaką zrazu był powziął przeciwko mej osobie, gdyż ni stąd, ni zowąd skoczył z miejsca, przeszedł przez izbę i stanąwszy za mną, klasnął mnie po łopatce.
— Jeszcze się z sobą doskonale zżyjemy! — zawołał. — Cieszę się doprawdy, żem cię tu wpuścił. A teraz chodź spać!
Ku memu zdumieniu, nie zapalił ani lampy, ani świecy, ale zapuścił się w ciemny korytarz, gdzie, ciężko dysząc i szukając po omacku drogi, gramolił się po schodach do góry, aż zatrzymał się przed jakiemiś drzwiami, które jął odmykać. Szedłem tuż za nim, następując mu na pięty i potykając się nieustannie. Teraz prosił mnie wnijść, jako że był to pokój mnie przeznaczony. Uczyniłem, co mi zlecił, ale uszedłszy kilka kroków, przystanąłem i zażądałem światła, bym mógł trafić do łóżka.
— Fiu-fiu! — rzekł stryj Ebenezer — księżyc ładnie przyświeca.
— Ani miesiąca, ani gwiazd nie widać, mości dobrodzieju; ciemno tu jak w kominie — odpowiedziałem. — Nie mogę dostrzec łóżka.

20