Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pewnie, że ma! — zawołał Alan, — żebyśmy tylko mogli do nich się dostać! Ma przyjaciół i to bogatych przyjaciół; miałby u nich gdzie się wyleżeć... oho, i to na wspaniałem łożu! miałby co jeść, miałby zapewnioną opiekę lekarską... a tak musi brnąć po wertepach i sypiać we wrzosach, jak nędzarz ostatni.
— A czemuż to tak? — zapytała dziewczyna.
— Moja droga, — rzekł Alan, — niezbyt bezpiecznie o tem mówić, ale powiem ci, co zrobię zamiast tego: oto zagwiżdżę ci krótką piosenkę.
To rzekłszy, pochylił się głęboko nad stołem i cichutko, ale z niezmiernie rzewnem uczuciem, zagwizdał parę taktów piosenki „Karolek, moje kochanie“[1].
— Cyt! — szepnęła ona i obejrzała się poza siebie w stronę drzwi.
— Otóż to! — rzekł Alan.
— Ależ on tak młody! — zawołała dziewczyna.
— Aż nadto stary, by go... — to mówiąc, Alan uderzył się palcem wskazującym po karku, co miało oznaczać, iż wiek mój nie przeszkadza mi w tem, bym miał postradać głowę.
— Byłaby to wielka hańba! — krzyknęła, rumieniąc się.
— A przecież do tego dojdzie — rzekł Alan, o ile nie zapobiegniemy temu.
Na to dziewczyna odwróciła się i wybiegła z izby, pozostawiając nas sam na sam. Alan był w doskonałym humorze z powodu udania się jego zamiarów, ja zaś przejęty byłem gorzką urazą z powodu nazwania mnie Jakobitą i obchodzeniu się ze mną, jak z dzieckiem.

  1. Piosenka Jakobitów o Karolu Stuarcie.
274