Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A skądże mu wytrzasnę konia? — huknął Alan, obracając się do niej z tą samą pozorną wściekłością. — Czyż miałem go ukraść?
Myślałem, że ta opryskliwość odstręczy ją od niego; jakoż istotnie zamknęła jej usta na czas jakiś. Atoli mój towarzysz wiedział doskonale, co czyni, a chociaż w wielu okolicznościach życia był wielkim prostaczkiem, jednak w takich przygodach, jak obecna, miał niewyczerpany zapas szelmostwa.
— Panowie nie potrzebują mi tego mówić, — rzekła nakoniec, — alem ja w waćpanach poznała zacny ród.
— No, — rzekł Alan, nieco udobruchany (pomimo woli, jak sądzę) tą prostoduszną wzmianką, — a cóż z tego, gdyby tak było? Zali ci kto powiedział, że zacne pochodzenie opycha ludziom kieszenie pieniędzmi?
Ona na to westchnęła, jak gdyby sama była jakowąś zubożałą wielką damą.
— Nie, — powiedziała, — juści, że to prawda.
Mnie tymczasem już na dobre jątrzyła ta rola, którą odgrywałem, i to przesiadywanie tutaj z kołkiem w gębie, naprzemian wstydzące mnie i rozśmieszające; jakoś wtedy nie mogłem wytrzymać, więc prosiłem Alana, by zostawił mnie w spokoju, gdyż czuję się już lepiej. Głos uwiązł mi w gardle, gdyż zawsze brzydziłem się kłamstwem; atoli samo to zakłopotanie pomogło w podstępie, bo dziewczyna nie omieszkała przypisać mego zachrypłego głosu na karb choroby i zmęczenia.
— Czyż on nie ma przyjaciół? — zapytała łzawym głosem.

273