Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

prąd, ni to pędzącego potoku, który niósł mię tędy-owędy. Mimo to wszystko na duszy mej zasiadła groza niepojętej rozpaczy i omal żem się nie rozpłakał nad własną niedolą...
Widziałem, iż Alan marszczył brwi na mnie i mniemałem, że jest to oznaka gniewu, to zaś przejęło mnie nową nieuzasadnioną trwogą, podobną strachom dziecinnym. Pamiętam też, żem się uśmiechał i nie mogłem pozbyć się tego uśmiechu pomimo wszelkich usiłowań — gdyż uważałem, iż w takich okolicznościach był to uśmiech zgoła nie na miejscu. Atoli mój poczciwy druh miał względem mnie tylko jak najlepsze zamiary — to też w chwilę później dwóch pachołków wzięło mnie na ramiona i jęli mnie nieść z nadzwyczajną szybkością (przynajmniej tak mi się wydawało, choć napewno w rzeczywistości szli dość powoli) przez labirynt ponurych wądołów i czeluści... aż w samą głąb nieszczęsnej góry Ben Alder.



226