Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A więc dobrze — rzekłem, — zadokumentujcie mnie, zadokumentujcie Alana, zadokumentujcie króla Jerzego! Wszysty trzej jesteśmy niewinni, a zdaje się, że tego tu wymagacie. W każdym razie jednak, mościpanie, — przemówiłem do Jakóba, ochłonąwszy nieco z chwilowego uniesienia, — jestem przyjacielem Alana i jeżeli mogę okazać się, pożyteczny jego przyjaciołom, nie zawaham się narazić swej osoby.
Sądziłem, iż najlepszą rzeczą będzie okazać twarz pogodną i zgodzić się na ich zamiary, gdyż widziałem zmartwienie na licach Alana; zresztą myślałem sobie w duchu, że ledwo od nich odejdę, oni mnie zadokumentują (mówiąc ich językiem), nie dbając o moją zgodę. Obaczyłem jednak, żem się w tem pomylił, bo ledwom wypowiedział te słowa, pani Stuartowa zeskoczyła z krzesła, na którem siedziała, przybiegła do nas co żywo i wypłakała się najpierw na mojej szyi, następnie na Alanowej, błogosławiąc Boga za naszą dobroć względem jej rodziny.
— Z twojej strony, Alanie, było to jedynie powinnością sumienia — mówiła. — Ale ten chłopiec przyszedł tu i obaczył nas w najgorszej niedoli i widział, iż poczciwiec mój mąż żalił się, jak suplikant... on który wedle swych praw winien wydawać rozkazy narówni z królami... Serce mi się ściska, że nie znam twego nazwiska, mój chłopcze, ale mam w duszy obraz twego oblicza... i dopóki serce będzie bić w mej piersi, będę obraz ten nosiła w sercu, wspominała i błogosławiła...
To rzekłszy, wycałowała mnie i znów wybuchła takiem łkaniem, że stałem onieśmielony i zahukany.
— Cichojcie, cicho — ozwał się Alan, spoglądając dość głupawym wzrokiem. — Dzień teraz rychło na-

191