Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dziwię się bardzo waszmości — zawołał Alan surowo. — Czy chciałeś sprzedać chłopaka wraz z danym mu podarunkiem? Chciałeś-że zmienić jego odzienie, a potem go zdradzić?
— Nie, nie, Alanie, — rzekł Jakób. — Nie, nie! on zdjął ubranie... to ubranie, w którem widział go Mungo.
Zdawało mi się, jak gdyby ten człek postradał zmysły; chwytał się lada źdźbełka, a jednocześnie, jak mogłem wnosić, widział twarze swych dziedzicznych wrogów zasiadających na ławie sędziowskiej i w trybunale, a poza nimi wzniesioną szubienicę.
— No, mościpanie, — rzecze Alan, zwracając się do mnie, — co waszmość na to powiesz? Zostajesz tu pod ochroną mego honoru i moją powinnością jest baczyć, by stało się tylko to, co zgodne z twem życzeniem.
— Jedną tylko rzecz chcę powiedzieć — odrzekłem, — gdyż w resztę rozmowy nie jestem zgoła wtajemniczony. Wszakże sam zdrowy rozsądek nakazuje, by hańbę przypisać temu, komu się ona należy, czyli temu, kto oddał ów strzał. Zadokumentujcie go, jak to nazywacie, wyślijcie za nim pogoń, a uczciwym i niewinnym ludziom pozwólcie bezpiecznie chodzić po świecie.
Jednakże na moje słowa zarówno Alan jak i Jakób wydali okrzyk pełny zgrozy, nakazując mi, bym trzymał język za zębami, gdyż jest to rzecz nie dająca się pomyśleć, oraz zapytując mnie, co pomyśleliby Cameronowie (utwierdziło mnie to w przekonaniu, iż winowajcą był niechybnie któryś Cameron z Mamore)... i czy nie zdaję sobie sprawy z tego, że ów chwat mógł być pojmany?
— Pewno waszmość o tem nie pomyślałeś? — rzekli nakoniec z tak szczerą powagą, iż opuściłem ręce, zwątpiwszy o możliwości dowodzenia.

190