Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

twarzą całą drgającą od frasobliwości, aż wkońcu odwinął się wtył, jak fryga, i krzycząc mi: „Do widzenia!“ zaczął się oddalać jakimś posuwistym biegiem po onej drodze, którąśmy tu przybyli. Komu innemu wydałoby się to pewnie rzeczą śmieszną, ale ja bynajmniej nie miałem ochoty do śmiechu. Poglądałem nań, póki go dostrzec można było, on wszakże nie zwolnił biegu i ani razu nie obejrzał się poza siebie. Wtedy przyszło mi na myśl, że wszystko to były w nim objawy smutku z powodu rozłąki ze mną; przeto wrychle doznałem gorzkich wyrzutów sumienia, jako że ja ze swej strony okazałem był niepomierną radość, iż porzucam ten cichy sielski zakątek i udaję się do wielkiego, hucznego dworu, pomiędzy bogatych i szanownych wielmożów tejże, co ja, krwi i tegoż nazwiska.
— Dawidku, Dawidku! — pomyślałem sobie — widział-że kto taką czarną niewdzięczność? Mógł-żeś zapomnieć dawnych opiekunów i dawnych przyjaciół li tylko dla blichtru jakiegoś tam nazwiska? Fe, fe! wstydź się!
Usiadłem na głazie, dopiero co opuszczonym przez plebana poczciwinę i rozwiązałem zawiniątko, by zobaczyć, jakie też tam kryją się prezenta. To, co on nazwał sześciennem, od samego początku nie budziło we mnie wątpliwości; była to oczywiście mała Biblja, którą można było nosić w węzełku podróżnym. To co nazwał okrągłem, było, jakem się przekonał, srebrnym szylingiem; trzecią zaś rzeczą, która miała mi tak cudownie pomagać, zarówno w zdrowiu jak i chorobie, przez wszystkie dni mego żywota, był świstek wyżółkłego papieru, na którego chropawej powierzchni wypisano czerwonym inkaustem, co następuje:

6