Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dobrze, wielebny pastorze, — odpowiedziałem — niechby tylko sprawdziły się aścine domysły, a obiecuję waszmości, że będę się starał tak postępować jak mi zalecasz
— No, ładnieś to powiedział — rzecze jmć Campbell serdecznie. — A teraz przejdźmyż do istoty rzeczy, czyli raczej (wyraziwszy się konceptem) do rzeczy nieistotnych. Mam tu małe zawiniątko, które zawiera cztery przedmioty. — To mówiąc, wyciągnął je z niejaką uciążliwością z kieszeni, znajdującej się pod połą surduta. — Pierwszy z tych czterech przedmiotów prawnie się tobie należy: jest to garść grosiwa, stanowiącego cenę książek i przyborów szkolnych twojego ojca, które (jakem ci to zaznaczył na samym początku) kupiłem w tym zamiarze, by z zyskiem odprzedać je nowoprzybyłemu bakałarzowi. Trzy inne są to dary, których przyjęciem uradowałbyś wielce i mnie i moją małżonkę. Pierwszy z tych drobiazgów, okrągły kształtem, najwięcej cię zapewne ucieszy w początkach twej drogi, chociaż Dawidku, moje dziecię, jest to tylko kropla wody w morzu: przyda ci się na jedną chwilkę i zniknie, jak brzask poranny. Drugi przedmiot, płaski, czworokątny i zapisany, będzie ci ostoją przez całe życie, niby dobra laska w podróży i dobra poduszka pod głowę w chorobie. Co się zaś tyczy rzeczy ostatniej, mającej wygląd sześcienny, to odprowadzi cię ona (takie mam w duszy zbożne życzenie) do lepszej krainy.
To mówiąc wstał na równe nogi, zdjął kapelusz i modlił się przez chwilę głośno, tkliwemi wyrazy, za młodego człowieka, wyprawiającego się w świat szeroki. Nagle pochwycił mnie w objęcia i uścisnął z całej mocy, poczem trzymał mię jeszcze oburącz, wyciągnąwszy ramiona na całą długość przed siebie i przyglądał mi się

5