Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niony wodził przerażonemi oczyma od jednego do drugiego, a głos mu się tak zmienił, aż jego brzmienie przeszywało serce.
— Myślcie o sobie samych, — mówił., — Ja już umieram.
Usiłował rozpiąć sobie odzież, jak gdyby chciał obejrzeć ranę, ale palce ześliznęły się mu po guzikach. Wówczas wydał głośne westchnienie, głowa stoczyła mu się na ramiona — i skonał.
Prawnik nie rzekł ani słowa, tylko twarz mu pobladła, jak trupia, i rysy mu się zaostrzyły; pacholik rozbeczał się na cały głos, jak dziecko; ja zaś ze swej strony stałem nieruchomo, wlepiając w nich ze zgrozą swe oczy. Pomocnik szeryfa czmychnął na pierwszy odgłos strzału, ażeby corychlej sprowadzić żołnierzy.
Nakoniec prawnik złożył na drodze krwią ociekające zwłoki i powstał, słaniając się nieco na nogach. Jego ruch snadź przywrócił mię do zmysłów, gdyż zaledwie on to uczynił, zacząłem wdrapywać się na wzgórze, krzycząc:
— Zabójca! zabójca!
Ubiegło czasu tak niewiele, że gdym się wydostał na szczyt pierwszej spadzizny i mogłem widzieć pewną część łysej góry, zabójca jeszcze wciąż się oddalał w niewielkiej odległości. Był to człek rosły, w czarnym surducie z metalowemi guzikami, i niósł długą strzelbę myśliwską.
— Tutaj! — zawołałem. — Ja go widzę!
Na to morderca rzucił pospiesznie i przelotnie okiem poza siebie i począł uciekać. Za chwilę zniknął już w kępie brzóz; potem znów się pojawił powyżej, gdziem mógł go widzieć wspinającego się jak małpa, jako że była to turniczka nader stroma, potem zaś dał nurka poza załom skalny — i jużem go więcej nie widział.

169