Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzo rozmowny, zaprosił nas obu do obiadu ze swą rodziną i ugotował nam ponczu w pięknej porcelanowej wazie, na którą szelma mój przewodnik takiej nabrał ochoty, iż odmówił pójścia ze mną w dalszą drogę.
Oburzyłem się na to i odwołałem się do bogacza (Hektor Maclean było jego miano), który był świadkiem naszej umowy i zapłacenia przeze mnie pięciu szylingów. Atoli Maclean też przebrał miarkę w ponczu i ślubował, że skoro uwarzył poncz, nie pozwoli żadnemu z nas odejść od stołu; nie pozostało zatem nic innego, jak siedzieć i przysłuchiwać się to toastom jakobickim, to gallickim śpiewkom, aż nakoniec wszyscy mieli tęgo w czubie i zataczając się, podążyli do łóżek bądź do stodoły na nocny spoczynek.
Nazajutrz (był to już czwarty dzień mych wędrówek) wstaliśmy przed piątą, ale szelma mój przewodnik przysiadł się odrazu do butelki, tak iż trzy godziny upłynęły, zanim udało mi się wyciągnąć go z domu i to (jak się dowiecie), by doznać tem większego rozczarowania.
Dopóki szliśmy wrzosistą doliną, ciągnącą się przed domem p. Macleana, wszystko było w porządku, jedynie mój przewodnik raz wraz obzierał się przez ramię poza siebie, a gdym go zapytał o przyczynę, wyszczerzył tylko zęby na mnie. Wszakoż zaledwie przeszliśmy grzbiet wzgórza i straciliśmy z oczu okna domostwa, ów łotr rzecze mi, że Torosay leży w sam raz przed nami, a owo wzgórze (to mówiąc, wskazał mi jego wierzchołek) będzie mi najlepszym drogowskazem.
— Bardzo mnie to mało obchodzi — odrzekłem, — boć waćpan idziesz ze mną.
Bezczelny frant odpowiedział mi po gallicku, że nie rozumie angielszczyzny.

146