Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Popatrz tam, wskazał mi ruchem głowy, jakby bojąc się wyciągnąć dłoń.
Spojrzałem we wskazanym kierunku i ujrzałem słup dymu w północnej części lasu, wznoszący się ku bezchmurnemu niebu.
— Northmour, — powiedziałem (mówiliśmy wciąż szeptem), — nie mogę dłużej wytrzymać w niepewności. Wolę stokrotnie śmierć. Zostań tu na straży przy pawilonie. Pójdę naprzód i zmiarkuję, czy mam iść wprost do ich obozu.
Obejrzał się dokoła, mrużąc oczy, potem skinął na znak zgody.
Serce me biło, jak młotem gdy szedłem w kierunku dymu. Dotąd drżałem z zimna, teraz oblały mnie płomienie. Grunt w tem miejscu był nierówny; setka ludzi mogła leżeć w ukryciu po obu stronach mej ścieżki. Ale wybierałem przejścia najbezpieczniejsze, z których mogłem widzieć kilka kotlin odrazu. Wkrótce ostrożność moja odniosła skutek. Wszedłszy nagle na trochę wyższy pagórek, zobaczyłem człowieka, schylonego wpół i biegnącego wąwozem tak szybko, jak tylko na to pozwalała niewygodna pozycja. Wypłoszyłem jednego ze szpiegów z zasadzki. Jak tylko go zobaczyłem, zacząłem wołać na niego po włosku i angielsku. A on, ujrzawszy się odkrytym, wyskoczył z wąwozu, wyprostował się i pędem strzały znikł w lesie.
Nie było poco go ścigać. Dowiedziałem się więc, że jesteśmy szpiegowani i oblegani w pawilonie. Wróciłem tą samą drogą do Northmour’a, który stał przy skrzynce. Zauważyłem, że był bledszy, niż przedtem i, że głos jego drżał trochę.
— Czy nie widziałeś jego twarzy? — zapytał.
— Był odwrócony odemnie, — odparłem.
— Frank, idźmy do domu. Nie jestem tchó-