Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nam, podstawą do wytoczenia nam sprawy kryminalnej. Ale nie rozumowaliśmy wtedy całkiem trzeźwo, a byliśmy tak zdenerwowani, że musieliśmy wyładować nasz niepokój raczej w bylejakim czynie, niż znosić tę agonję oczekiwania. Prócz tego, byliśmy przekonani, że w zagłębieniach wydm pełno jest szpiegów i ukazanie się nasze ze skrzynką może doprowadzić do nawiązania rokowań, a może i kompromisu.
Dochodziła trzecia, gdy wyszliśmy z pawilonu. Deszcz ustał, słońce świeciło prawie wesoło. Nigdy jeszcze mewy nie latały tak blisko domu, nie bojąc się wcale ludzi. Gdyśmy byli na progu, jedna z mew zatrzepotała skrzydłami tuż nad naszemi głowami i krzyknęła żałośnie tuż nad uchem.
— To omen dla ciebie. — rzekł Northmour, przesądny, jak wszyscy wolnomyśliciele, — one myślą, żeśmy już umarli.
Zaprzeczyłem, ale bez przekonania — ten krzyk ptaka zrobił wrażenie i na mnie.
Tuż przed bramą, na gładkiej trawie postawiliśmy skrzynkę, a Northmour zaczął powiewać białą chustką, nad głową. Nikt nie odpowiadał. Podnieśliśmy głos, wołając, że jesteśmy posłami, którzy chcą rozstrzygnąć spór. Ale ciszy nic nie przerywało, prócz szumu morza i krzyku mew. Z ciężkiem sercem daliśmy temu pokój. Nawet Northmour był niezwykle blady i obejrzał się przez ramię, jakby w obawie, że ktoś się prześlizgnął między nim a drzwiami pawilonu.
— Na Boga, — wyszeptał, — tego już dla mnie za wiele.
Odparłem równie cicho: — A może ich wcale niema?