Strona:Roald Amundsen - Życie Eskimosów.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ile tylko mogliśmy zabrać. Pożegnaliśmy ich serdecznie, myśląc, że może dużo wody upłynie, nim zobaczymy się znowu.
Przed namiotem Umiktuali stał jego wychowanek Maniratcha, albo Manni, którego tak przez skrócenie nazwałem. Miał krótkie spodnie ze skóry foki i wyszarzaną starą kurtę, którą za coś wymienił sobie na okręcie. Wyglądał tak, jakby zapomniał się umyć — co zresztą przytrafić się może każdemu. Przed paru miesiącami pytał się, czy nie moglibyśmy zabrać go z sobą do kraju białych ludzi. Uważałem, że prośba jego jest tylko wyrazem odwagi i nie przywiązywałem do niej żadnego znaczenia. Ale teraz okazało się, że jest inaczej. Manni dowiedział się, że Tonnich jest u nas na statku, a więc że miejsce jest zajęte. I stał teraz przed namiotem, łkając rozpaczliwie. Podszedłem do niego i zapytałem go, czy istotnie tak gorąco pragnie odbyć tę podróż z nami. Z oczu jego popłynęły strumienie łez, gdy zapewniał mnie, że jest to jedynem pragnieniem jego życia. Było mi go serdecznie żal. Wstydziłem się przytem, że słowo złamałem i złościłem się równocześnie, gdyż o wiele chętniej zabrałbym z sobą Manni, niż Tonnicha. Manni był młodym, żywym chłopakiem, mającym nie więcej niż dziewiętnaście lat. Byłem mocno zakłopotany i powiedziałem mu, aby tymczasem zabrał się ze mną na statek, a potem zobaczę, co będę mógł zrobić dla niego.
O siódmej rano zaczęła się mgła przerzedzać, uważałem więc, że należy już powrócić na statek, aby módz odjechać, jak tylko niebo zupełnie się wypogodzi. Wzięliśmy do łódki trzydzieści sześć udźców reniferowych i całą masę wędzonych łososi. Uhu Manni i jeszcze dwóch Eskimosów pojechało z nami,