Strona:Respha.pdf/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szło już tylko o to, aby frasunek gospodarzy rozproszyć i humor ogólny przywrócić. Mdły, ułudny opar wódczany znów to sprawił, iż klin troski stał się niebolesnym. Późno w wieczór, gdy wielki księżyc już wzeszedł, niepewnie stąpająca kompanja odprowadziła kumotrów na koniec wsi.
…Tymczasem koń konał. Dręczyło go pragnienie, wyschły język nie znajdował odrobiny wilgoci, wysuwał się szukając jej nazewnątrz — i zamiast rosy zgarniał sypkie ziarna piasku. Dręczyło go niezrozumiałe jego osamotnienie. Okiem, w którem zbiegła się resztka życia — słał ku widniejącemu niedaleko domowi nieustanne, uporczywe przywoływanie. Wołał gospodarza, gospodyni, wołał wyrostka, dziewczyny, kundysa. Wszyscy swoi byli mu przytomni w myśli.
Noc kładła się wokół. Srebrna cisza zamknęła się nad nim w obojętnym, bezdennym przestworze. Coraz to bezsilniejszy łeb podnosił się jeszcze i okiem słał jedno i to samo przywoływanie. Aż cicho zajęczał i powiekę opuścił przed jakąś straszną, bezlitosną prawdą…
A wracali wtedy jego gospodarze miedzą dla skrócenia drogi i gdy byli kole górki, tknęło ich coś by zajrzeć do szkapy. Lecz gdy się zbliżyli w uroczystej ciszy nocnej — jakaś moc wstrzymała ich w miejscu.