Strona:Radosne i smutne.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 27 —



dwudziesty, setny, każdy następny jakby wścieklejszy i bił gdzie mógł: tłukł szalonym łbem w mury kamienic, rwał się nad dachami, błądził w pędze wśród ulic. Wtórem tej djabelskiej pieśni oszalałego ognia był wielki, urywany ludzki krzyk, czasem krótki jęk, dźwięczny, lecz przejmujący łoskot padających szyb, krótki, potwornie wrzaskliwy terkot żelaznych sklepowych rolet, warczenie automobilów uganiających w panice. Zziajany tłum rozprysnął się wreszcie i wsiąkł w czeluście domów, które stały ciemne, jak gdyby oświetlone okno mogło sprowadzić nieszczęście.
Jak po nagłej burzy, która wystrzeliła stem piorunów i minęła, deszcz jeszcze ostatnie wylewa krople, tak przez tę pierwszą noc, która znaczyła początek swój granatami i szrapnelami, padały tylko strzały karabinowe; zrzadka słychać było w oddaleniu nagłą, ohydną czkawkę karabinów maszynowych i znów przez długie godziny tylko stukanie zwykłych kul, co było nudne i usypiające i nie mąciło głębokiego rozmyślania, co się to właściwie stało i co z tego będzie? Po naradzie wszystkich lokatorów każdej kamienicy, gdzie do godności marszałka, oglądanego z nabożnym podziwem, podnoszono przez aklamacię jakiegoś nieszczę-