Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przyszła mu myśl Było tam obok kilka bocznych przejść. Trzeba je zbadać, to będzie lepiej, niż siedząc na miejscu, bezczynnie dźwigać okropne brzemię rozpaczy i znieruchomiałego wprost czasu. Wydobył z kieszeni sznurek od latawca, przywiązał jeden koniec do występu skalnego i ruszyli. Tomek pierwszy, rozwijając sznur w miarę posuwania się naprzód. Po dwudziestu krokach korytarz kończył się rozpadliną. Tomek przyklęknął i macał w głąb i w bok, jak daleko mógł dosięgnąć; właśnie usiłował przesunąć się trochę naprawo, gdy wtem w odległości najwyżej dwudziestu kroków wysunęła się z poza skały ręka ludzka, trzymająca świecę. Tomek wydał gwałtowny okrzyk radości. W tej chwili za ręką wysunęła się i reszta ciała: był to pół-Indjanin Joe! Tomek stanął jak rażony piorunem, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu. „Hiszpan” natychmiast porwał się i uciekł, co sprawiło Tomkowi ogromną ulgę. Dziwił się, że Joe nie poznał jego głosu i nie przyszedł, by go zabić za to, że świadczył przeciwko niemu w sądzie. Echo musiało zmienić jego głos. Tak było bezwątpienia — rozumował. O ile mu tylko sił starczy, wróci do źródła i będzie tam tkwił na miejscu, a żadna siła nie zmusi go, aby się naraził po raz drugi na spotkanie z mieszańcem Joem. Był o tyle ostrożny, że zataił przed Becky, kogo widział. Powiedział jej, że wołał ot tak, na los szczęścia.
Ale zczasem głód i niewygody okazały się silniejszemi od strachu. Nowe czekanie przy źródle i nowy długi sen obaliły zupełnie pierwotne postanowienie Tomka. Dzieci obudziły się w okropnej