Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nagle Tomek rzekł:
— Cyt! Czy słyszysz?
Oboje wstrzymali oddech, nasłuchując. Dolatywało ich coś, jakby bardzo dalekie strzały. Tomek natychmiast odpowiedział na nie wołaniem, wziął Becky za rękę, i ruszyli poomacku w kierunku głosów. Znowu nasłuchiwali i znowu rozległy się te same odgłosy, ale znacznie bliżej.
— To oni! — zawołał Tomek. — Nadchodzą! Chodź, Becky, chodź, teraz wszystko będzie dobrze!
Radość oszołomiła wprost małych jeńców, file pośpiech ich był bardzo wolny, gdyż co krok były rozpadliny, i trzeba było bardzo uważać. Właśnie jedna taka rozpadlina stanęła im w drodze i musieli się zatrzymać. Mogła mieć trzy stopy głębokości, ale mogła ich mieć i sto — nie było rady, przejście było niemożliwe. Tomek położył się na brzuchu i starał się sięgnąć, jak mógł najgłębiej. Nie dosięgnął jednak dna. Więc trzeba było czekać tutaj, aż szukający przyjdą do nich. Nasłuchiwali; najwyraźniej dalekie odgłosy oddalały się coraz więcej! Jeszcze chwila — jedna, druga — i umilkły! Co za rozpacz! Dziwili się, że im serca nie pękły! Tomek wołał, krzyczał, aż ochrypł, ale nie zdało się to na nic. Przemawiał potem do Becky słowami pełnem i nadziei, ale minął wiek cały niespokojnego czekania, a żaden głos nie doleciał ich uszu.
Powlekli się poomacku napowrót do źródła. Znowu mijały nieskończenie długie godziny. Posnęli znowu i obudzili się głodni i nieszczęśliwi.
Tomek sądził, że już jest poniedziałek.