Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie mogą! Umarłbym, gdyby oni się obudzili!
Tomek ciągnął naprzód, Huck wtył. W reszcie Tomek podniósł się cichutko, ostrożnie i postąpił sam naprzód. Ale za pierwszym jego krokiem przegniła belka jęknąła tak przeraźliwie, że zamarł w miejscu, ledwo żywy ze strachu. Nie ponawiał już próby. Chłopcy leżeli, licząc wlokące się leniwo sekundy. Wreszcie zdawało im się, że czas skończył się wogóle, i nawet wieczność już posiwiała; wdzięcznością zabiły ich serca, gdy spostrzegli, że słońce zniżyło się jednak ku zachodowi.
Jedno chrapanie ustało. Joe wstał, potoczył dokoła zaspanym wzrokiem, skrzywił twarz w pogardliwym uśmiechu, widząc, że głowa jego towarzysza opadła aż na kolana, trącił go nogą i zawołał:
— Hej! Piękny z ciebie wartownik, jak mi Bóg miły! Szczęście, że się nic nie stało!
— Do licha! Naprawdę zasnąłem?
— O, tylko troszeczkę, troszeczkę. No, ale teraz, bracie, czas najwyższy ruszyć się. Co zrobimy z tą odrobiną pieniędzy, która nam została?
— Nie mam pojęcia. Najlepiej to tu zostawić, jak robiliśmy zawsze. Niema sensu włóczyć się z tem, póki nie wyniesiemy się zupełnie na południe. Sześćset pięćdziesiąt sztuk srebra — jest co dźwigać.
— Ano, dobrze, trzeba będzie jeszcze raz tu przyjść.
— Ale radziłbym przyjść w nocy, to pewniejsze.