Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bie za swoją słabość. Ale mimo to po chwili znowu pojawiła się „Becky“ na piasku — nie mógł się przezwyciężyć. Znowu zatarł wyraz i uciekł od pokus w ten sposób, że zebrał zpowrotem rozproszoną gromadkę i pozostał z nią razem.
Ale zapał Joego zmalał tak bardzo, że nie było mowy o jego podźwignięciu. Tak tęsknił, taki był przybity, że nie mógł sobie dać rady. Łzy były już pod samą powierzchnią powiek. Huck także był w rzewnym nastroju. I Tomkowi niewiele brakowało, ale dzielnie walczył z sobą, by nic nie dać po sobie poznać. W jego sercu kryła się pewna tajemnica, której nie chciał jeszcze wyjawić; gdyby jednak ten buntowniczy upadek ducha nie dał się prędko zażegnać, był gotów wyjechać z nią. Z ogromnym nakładem wesołości na pokaz zawołał:
— Przysiągłbym, chłopcy, że na tej wyspie byli kiedyś piraci! Musimy to zbadać. Z pewnością zakopali gdzieś skarby. Cobyście na to powiedzieli, gdybyśmy tak wpadli na skrzynię pełną złota i srebra... co?
Zachwyt obudzony temi słowami był bardzo słaby i zgasł zaraz, nie wywoławszy ani słowa odpowiedzi. Tomek spróbował z innej beczki — ale wszystko na nic. Wszystkie zachody były daremne. Joe siedział nachmurzony i grzebał kijem w piasku. Wreszcie rzekł:
— Chłopcy, dajmy temu wszystkiemu spokój. Chcę wrócić do domu. Tu jest samotnie.
— Ależ Joe, oswoisz się zczasem i będziesz się czuł lepiej, — perswadował mu Tomek. — Pomyśl tylko o tem, jak tu świetnie łowić ryby.