dości, która zbudzić może umarłych i do życia przywołać wygasłe księżyce:
O Radości, iskro boża,
Elizejskich córo dróg!...
Dęta orkiestra każdy ton hymnu podpiera granitem trzaskających akordów. Masa smyczków zgroźną ulewą szumi swój głębny warjant z poprzedniej przemiany, w orgji huczących pasaży basowych ujeżdża na temacie fugata, tworząc ciężko skłębione chmury opętanej zawieruchy. A potęga chóru, trzymana w zawartej garści, szaleje huraganem bachicznego zachwytu! To przecie jest ową nicią złotą, łączącą świat chrześcijański z świetlistym mitem olimpijskim, że najwyższym wyrazem życia jest czysta, prześwietlona Radość: uśmiech ducha, dotyk łaski, ekstaza, zbawienie.
Już refren dytyrambicznej ody powraca w obłoku pysznej nawałnicy, co gna w najwyższych rejestrach:
Wszechbraterstwo tam się budzi,
Gdzie twój jasny stoi chram...
Epilog wraca jak poprzednio, lecz w świetlistej skali, a po ósmym akordzie staje dęba, nieruchomieje w osłupieniu. Chwila ciszy, jakby szukanie nowej drogi na rozstaju...
Tonacja g-dur (Andante maestoso w takcie 3/2) wyniosła się ponad wszelkie harmonje — fortissimo huczy głębokie g basowego puzonu, wpada w nie unisono twardy mur męskiego chóru, śpiew potężny, wolny, namaszczony:
Uścisk dla was milijony!
Ucałować cały świat...
W tej chwili soprany i alty, wspomagane wysokiem drzewem i ciężkim oddechem blachy, wpadają