Strona:Przybłęda Boży.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zamknięte powieki podnoszą się z lękiem — i nagie w błyskawicznym przestrachu rozwarły się, szeroko! — Nie widać nic. Widać świat, który jest gęsty, biały, mleczny, nieprzezroczysty. Żadne oko tego nie przeniknie.
Nad głową jest gęsto i chmurnie. Pod nogami próżnia. Własne stopy giną w omgleniu. Człowiek zawieszony w nicości.
I gdy tak bielmem przesłonięte oczy grążą się w jednostajną zasłonę, gdy napięcie w piersi grozi już nieludzko, a każdy nerw krzyczy, że się oto zaraz coś stać musi —:
łagodnie w niebiosach otwiera się okno, rozdarcie opony jaśnieje odblaskiem czegoś niesłychanego, a obrzeża wyłomu w mgłach są różowe, jutrzniane. Na obłędnego człowieka płynie stamtąd jaśń soczysta, chmura tonów skroplonych w kolory. I wie, że tylko na niego czekała światłość, zaoszczędzona w ciągu czasów. Tam się coś ogromnego pali, aby w nim teraz widno było od łun.
Stracił styczność z gruntem, na którym stał i po którym chodził przez całe życie. Oderwał się teraz; słodkim ruchem bez bólu odbił od lądu i nie boi się. Mgły rozwiane rozsłoniły nowe światy. Nad nim stoją gwiazdy i słońca, pojednane i równoczesne, godząc dzień z nocą i radość z cierpieniem.
I gdy teraz oczy zniża i ogarnia niemi krąg perspektywy, widzi niepojęte przemiany. Rozmazana mleczna atmosfera ścieśniła się i skrzepła, zastępując ziemię. Widok jest daleki, daleki; biegnie bez końca, milami, aż do pasemka niesłychanie odległych gór, a i tam nie zatrzymuje się, nieposkromiony leci dalej, póki się w bezpowietrzności własnej nie rozpłynie... Nad głową słońce w majestacie orłów z chmur. Od stóp, które już nie stoją, na niczem się nie wspierają, zaczyna się powierzchnia nowego jakiegoś globu, nie-