Strona:Przybłęda Boży.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pali pośrodku czoła. Nie można, będąc napiętnowanym, bezkarnie zagrabiać brzęczącego złota sławy. Pamięć owego chrztu wyzwala chwiejne kroki ku sztuce czynu. Był przecież w sztuce, wszedł w nią wcześnie i siedział po uszy w jej letniej kąpieli. Ale pamięć pomazania przyjętego z ust Beethovena wyzwoliła przygłuszone w brawach moce: staje milowy kamień poematu symfonicznego. Liszt odnalazł skupienie swoich wyżyn: Fausta, Hamleta, Prometeusza, Symfonję Dantejską, Świętego Franciszka.
Ale nieuchronne erynje pochlebstw przyczepiły się jak do sukni kleszcze bodjaku. Przylgnięte uśmiechy, tłumne hołdy i zachwycone ócz legjony zmąciły ciszę ducha na zawsze.
Klątwa łatwego zwycięstwa.

Wyszedł z domu, daleko. Poczuł na ramionach starość niezliczonych doświadczeń, wiedział, jak mu głowa jaśnieje siwizną wiedzy; od tego srebrnego odblasku bije poświata na całe wnętrze. Nieobecne oczy już wokoło nie rozpoznawały zwykłych przedmiotów. Ostatnie wyjście lunatyka, który nie czuje zmęczenia. Ujrzał ścianę skalnej grani i nogą wykuwać sobie jął stopnie dla jej przezwyciężenia.
Szedł krok po kroku, a stąpanie jego było ciężkie i bezwiedne. Już tu nawet ptaków niema: cisza jest absolutna. Takie marsze trwają miesiące, lat, stulecia. Teraz jeszcze jeden szczyt łagodnej kopy — pod stopami rośliny nigdy niewidziane: stąd bliżej jest do innych globów, niż do ziemi.
Stopniowo szczyt maleje, kulista powierzchnia prostuje się i znika, odsłaniając przestrzenie. Śmiertelne ciarki zmroziły skórę: tam będzie widok, od którego się umiera.