Strona:Przybłęda Boży.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cicho płacze i znów ból rozgłośny ciska czujnym echom leśnym prosto w twarz. Wielka, przebogata monotonja natury. Odwieczny nawrót wszechrzeczy w ubarwieniach coraz to nowych. Boski nakaz konieczności w małem kolisku powtarzanych sylab modlitewnych. Ekstatyczne zapamiętanie na jedną szczytną godzinę.
Ostatnia zaduma wieczystego szeptu zachłysnęła się nową chmarą junackich, bachicznych okrzyków. Pogoda mozartowska rozjaśnia mroki podszycia leśnego. Wesołe Rondo ulewą śmiechu zasypuje natrętne obrazy patetyczne. Krwista, tętniąca wizja przebrzmiewa w dalekich szmerach.
Pierwszy krok. Pierwsze szarpnięcie w środku piersi i przeczutej rany prorocze, nieświadome rozprucie.

Cały ten wielki Wiedeń nie jest tem, czego się szuka. U księcia Lobkowitza znakomita orkiestra, piątkowe koncerty u Lichnowskiego, wrażenia muzyczna gonią się; cała falanga kulturalnych domów; Browne’ów, Kinskich, Liechtensteinów, Odeschalchi’ch — ale to nie zastąpi jednej godziny wietrznej jesieni daleko na bezludziu. Ażeby nie widzieć twarzy, trzeba iść daleko godzinami, aż się wyjdzie z więzienia zadymionych murów. Tęsknota za przestrzennym światem, podróżami, za boską ciszą Włoch. W tym świecie roztrzepotanym wiecznie czuje się fizyczną, dławiącą duszność. Uśmiech należy zrobić wtedy, gdy się jest wściekłym, powiedzieć parę słów, kiedy się chce milczeć. Wieczne gwałcenie wewnętrznej samodzielności.
Więc szuka człowiek, szuka kurczowo chwilowych odurzeń. Czuje nienasyconą żądzę utonięcia na kilka