Strona:Profesor Wilczur t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiary. Nie zdobył się dotychczas na żadną zjadliwą uwagę. Mruczy tylko pod nosem.
— Nie ma obawy — śmiała się Łucja, — Szybko odzyska swoją wymowę. Niech tylko się oswoi z tą nową dlań rzeczywistością. Ale przyznam się profesorowi, że i ja się nie spodziewałam ze strony tych ludzi gotowości aż do takiego wysiłku, chociaż znam ich może lepiej niż pan.
Profesor oburzył się:
— Pani lepiej niż ja? Chyba pani żartuje? W ciągu paru miesięcy!
Łucja spostrzegła, że palnęła gafę i zawołała:
— Ależ oczywiście żartuję!
W istocie wcale nie żartowała. Od czasu przyjazdu w te strony zgodnie ze swoimi pierwotnymi planami nie ograniczała się do pomagania profesorowi, lecz bardzo często wybierała się w odwiedziny do pobliskich osiedli. Pod różnymi pozorami zaglądała do chałup, znajomiła się z ich mieszkańcami i przy sposobności rozdawała lekarstwa, leczyła drobniejsze schorzenia, opatrywała zaniedbane skaleczenia. Ale głównie zajmowała się czymś innym. Tłumaczyła kobietom wiejskim znaczenie czystości, nakłaniała do częstszego mycia naczyń, do używania kąpieli, nakłaniała do otwierania okien i wietrzenia dusznych izb, tłumaczyła, że trzymanie zwierząt domowych i drobiu w chałupie wpływa źle na zdrowie, nie tylko ludzi, ale i owych zwierząt. Ponieważ zaś obdarzona była zdolnością wpływania na otoczenie, te wsie, do których zaglądała częściej, stopniowo zaczęły coraz porządniej wyglądać. Oczywiście nie bez wpływu na miejscową ludność pozostawał fakt, że Łucja była asystentką Wilczura i działała niejako w promieniu jego autorytetu. W każdym razie dość szybko zyskała zaufanie w pobliskich osiedlach i życzliwość ludzką.
Często zwracano się do niej o radę w różnych sprawach, nie mających już nic wspólnego z jej fachem. I rzeczywiście miała prawo powiedzieć, że lepiej od profesora znała okolicznych mieszkańców.
Toteż nie bez słuszności zauważyła teraz:
— Wie pan, profesorze, że nie należy żywić zbyt wielkiej nadziei na to, że czyn tych ludzi znajdzie zbyt szerokie naśladownictwo. Chyba, że po kraju rozsiedli się kilka tysięcy profesorów Wilczurów.
— Mówiłem przecież, że lekarze na pewno ruszą na wieś.
— Tak — zaoponowała. — Ale chodzi tu właśnie nie o byle lekarza, lecz o człowieka, dla którego ludność będzie żywiła szacunek taki, jaki żywi dla pana.
— Myli się pani, panno Łucjo. Moja osoba odgrywa tu bardzo drugorzędną rolę. Nie ja dałem inicjatywę, ani też nie zachęcałem ich do budowania lecznicy. Sami to wymyślili,